Kliknij tutaj --> 🌉 strój pielęgniarki w szpitalu

24 czasowe i okazjonalne wykonywanie zawodu pielęgniarki lub położnej na terytorium RP przez obywatela państwa członkowskiego UE, z zastrzeżeniem art. 9 używanie tytułu zawodowego pielęgniarki i położnej przez obywatela państwa członkowskiego UE. 3. Tytuły, o których mowa w ust. 1, podlegają ochronie prawnej. 4. dokumenty potwierdzające kwalifikacje zawodowego wymagane do zajmowania stanowiska: – tytuł magistra na kierunku pielęgniarstwo i 1 rok pracy w szpitalu; – tytuł magistra w zawodzie, w którym może być uzyskiwany tytuł specjal i sty w dziedzinie mającej zastosowanie w ochronie zdrowia, i licencjat pielęgniarstwa lub średnie Posty: 4. RE: Obowiązki pielęgniarki w szpitalu. Dziękuję za odpowiedź.Też tak sobie pomyślałam.Nakazałam następnym razem włączyć jej nagrywanie w telefonie.Pozostaje mi do wyjaśnienia jeszcze kwestia tego,dlaczego od ponad miesiąca nikt w tymże szpitalu (szpital chorób płuc bez innych oddziałów) nie wezwał na konsultację Odzież ochronna w służbie zdrowia – najważniejsze przepisy prawne. W myśl obowiązujących obecnie przepisów prawnych, to pracodawca ma obowiązek zapewnić pracownikom służby zdrowia nieodpłatne środki ochrony indywidualnej, a także odzież oraz obuwie medyczne spełniające wymagania tzw. oceny zgodności. Strój pielęgniarki dla dzieci. Przebierz swoje dziecko za bohatera medycznego! Strój pielęgniarki dla dzieci to bez wątpienia fantastyczny sposób na rozwijanie pasji malucha do pomagania innym i pozwalające na odkrywanie świata medycyny już od najmłodszych lat. Dzięki realistycznemu wyglądowi i wygodzie noszenia, Twoje dziecko poczuje się jak prawdziwa pielęgniarka, gotowa na Site De Rencontre Totalement Gratuit En Suisse. Każdy z nas doskonale wie, jak wygląda strój pielęgniarek lub lekarzy. Nie bez powodu jest to specjalistyczna odzież w białym kolorze. Mają one świadczyć o sterylności i czystości każdej pielęgniarki w szpitalu. Na takiej odzieży można bardzo łatwo zauważyć nawet najmniejsze plamy. W przypadku tak specjalistycznych i fachowych zajęć, które mają lekarze oraz pielęgniarki jest to wręcz niedopuszczalne. Strój musi być zawsze czysty i zadbany, aby nie przenieść na pacjenta żadnych drobnoustrojów. Są to również stroje wykonane ze specjalnych tkanin. Stroje lekarzy oraz pielęgniarek muszą być wyprane w bardzo wysokich temperaturach. Jest to bardzo ważne, ponieważ muszą być z tego stroju zniszczone wszystkie drobnoustroje. Lekarze i pielęgniarki na co dzień mają do czynienia z ogromną ilością chorób, część z nich jest zakaźna. Nic więc dziwnego, że ich odzież musi być przy każdym praniu solidnie odkażona. W przeciwnym razie drobnoustroje mogłyby się przenosić na innych pacjentów, zwłaszcza na tych, którzy posiadają obniżoną od bad word ość. Dlatego nie jest to zwykle ubranie, a specjalna odzież medyczna, która składa się z wysokiej jakości bawełny. Do zakupienia jest w specjalnych sklepach, które zajmują się sprzedażą specjalistycznej, medycznej odzieży. Nie ma więc możliwości, że pielęgniarka lub lekarz będą zaopatrywali się w zwykłych sklepach. Przede wszystkim do zakupu fartuchów najczęściej zobowiązane jest przedsiębiorstwo. Oznacza to, że fartuchy medyczne zakupuje tylko i wyłącznie przedsiębiorstwo państwowe jakim jest szpital lub przychodnia albo prywatna, specjalistyczna klinika. Pracodawca musi zadbać o to, aby dostarczyć dla pracowników odpowiedni strój. Do szokującej sytuacji doszło 31 grudnia w jednym ze szpitali w Rzymie. Somalijczyk ukradł strój pielęgniarki i próbował zgwałcić 43-letnią kobietę na oddziale położniczym – podaje „La Repubblica”. Do zdarzenia miało dojść po południu 31 grudnia w szpitalu Sant’Eugenio w Rzymie. O skandalicznym incydencie piszą włoskie media, „La Repubblica”. O tym, co wydarzyło się w szpitalu w stolicy Włoch informuje również agencja ANSA. 38-letni Somalijczyk miał się dostać do jednego z pomieszczeń dla pracowników szpitala Sant’Eugenio. Ukradł strój pielęgniarki, a następnie wszedł na oddział położniczy. Później udał się na salę porodową, gdzie przebywała 43-letnia kobieta w ciąży. Z relacji „La Repubblica” wynika, że mężczyzna pytał pacjentkę jak się czuje, usiadł obok niej i zaczął dotykać jej nóg. Kobieta miała zareagować gwałtownie i szybko zorientowała się, że coś jest nie tak. Doszło rzekomo do szarpaniny i 38-latek wtedy rzucił się do ucieczki. Personelowi szpitala udało się go zatrzymać. Na miejsce przyjechała policja. Somalijczyk został aresztowany i oskarżony o próbę gwałtu, przemoc seksualną i kradzież. Nie potrafił wytłumaczyć swojego zachowania. – Tylko Bóg wie, dlaczego to zrobiłem – odparł na pytanie śledczych. Źródło: La Repubblica / ANSA / Była trzecia nad ranem. Przywiozło ich z jednego domu pomocy społecznej z centrum Krakowa osiem karetek. Wyrwani ze snu, półprzytomni, z trudem łapiący oddech. Niektórzy weszli do izby przyjęć na własnych nogach. – Nigdy nie zapomnę twarzy tych biednych seniorów – wzdycha Barbara Szewczyk, pielęgniarka z 28-letnią praktyką. – To w ogóle nie powinno było się zdarzyć, powinni zostać do końca ze swoimi opiekunami i lekarzami w swoim domu. Tam umieraliby spokojnie, wśród najbliższych. Nie mieliśmy ich gdzie położyć, na naszym oddziale wszystkie łóżka covidowe były już zajęte. Na intensywnej terapii szpilki nie dałoby się wetknąć. A większość ze staruszków miała saturację krwi na granicy życia i śmierci. To nie znaczy, że nie byli świadomi tego, co się dzieje. Płakali jak dzieci. – Gdzie ja jestem? – pytali. Chcieli do swoich łóżek, do swoich okien z paprotką, do swoich opiekunek. – Gdzie jest moja pani Zosia? – łkała jedna ze staruszek. Starszy pan powtarzał jak mantrę: – Co się stało z moją panią Kasią, ona zawsze przy mnie jest, zawsze mnie trzyma za rękę. Medycy: kosmici w goglach – My, lekarki, pielęgniarki, cały obecny personel – opowiada dalej Barbara Szewczyk – ruszyliśmy jak z bloków startowych, natychmiast zrobiło się jak w ulu. Każda sekunda się liczyła. To są dziesiątki działań w jednej chwili. Trzeba dopełnić procedur, pobrać krew do badań, zmierzyć saturację krwi, ciśnienie, podać tlen. Nie dawałyśmy rady. Osiem osób w stanie bardzo ciężkim naraz? To mogło wielu przerosnąć. A sytuacja eskalowała. Niska saturacja powoduje u pacjentów pobudzenie, rozdrażnienie. Jeden pan cały czas uciekał nam z wózka, inny próbował chodzić, wymachiwał rękami, potwornie jęczał, musiałyśmy prosić o pomoc z innych oddziałów. Pielęgniarka Barbara Szewczyk, czasem boi się nocnych dyżurów. Ludzie raczej umierają nocą Fot.: Bartosz Siedlik – Najważniejsze było – tłumaczy pielęgniarka Maria Pyrdziak – by pacjentów uspokoić, tylko przy spowolnionym oddechu można podać leki i aparat tlenowy. – Głaskaliśmy ich po twarzach, przytulaliśmy. Trochę pomogło. Ale widać, że byli przerażeni, bo przecież widzieli przed sobą jakichś kosmitów w goglach, bez twarzy, w odstraszających strojach, ludzi obcych im jak UFO, nie przymierzając. Barbara Szewczyk: – Przewoziłyśmy ich szybko, liczyły się minuty, gdzie tylko się dało, na intensywną (wreszcie udało się kogoś tam wcisnąć), na inne oddziały, na pulmonologię, gdzie słaniająca się z nóg inna lekarka na nocnym dyżurze (mająca pod opieką swoich chorych), musiała zostawić wszystko i ratować naszych pacjentów, jednego za drugim. Jeszcze nad ranem przyjechałam do niej z kolejnym panem, który nagle zaczął się potwornie dusić, miał koszmarnie niskie ciśnienie. – Pani Basiu, ja już naprawdę nie dam rady – usłyszałam od pulmonolożki. – Da pani, da – uprosiła półprzytomną lekarkę w końcu. Wszystko i tak na nic. Wyrwani z łóżek seniorzy z DPS, choć objęci leczeniem i opieką, umierali jeden za drugim. – Co w tym jest najgorsze? – zastanawia się Maria Pyrdziak. – Że gdy kładziemy człowieka pod respirator, najczęściej w fatalnym już stanie, to on nie wie, czy jak zaśnie, kiedykolwiek się obudzi. W jego oczach jest strach. I niewyobrażalna samotność. Bo przecież procedury nie pozwalają, by pożegnać się z rodziną. Przez tę samotność pacjentów pielęgniarki przepłakały niejedną noc. Barbara Szewczyk i Maria Pyrdziak to pielęgniarki zakaźniczki. Przez wiele lat zajmowały się chorobami, z którymi medycyna dziś lepiej lub gorzej sobie radzi. W mieszczącej się jeszcze w obrębie starego Krakowa Klinice Chorób Zakaźnych i Tropikalnych lekarki i pielęgniarki przyjmowały pacjentów z malarią, żółtaczką, tężcem, zapaleniem opon mózgowo-rdzeniowych i AIDS. Raz trafiła się pacjentka z podejrzeniem wirusa ebola. Jak się później okazało, niesłusznie. Maria Pyrdziak przez pacjentów przepłakała niejedną noc. A jest pielęgniarką z blisko 30-letnim stażem Fot.: Bartosz Siedlik Podwaliny pod leczenie – Afera była na sto fajerek – wspomina Alina Zabdyr, pielęgniarka oddziałowa z 30-letnim stażem, także do niedawna związana ze starą kliniką zakaźną i tropikalną. Przyjechali strażacy, rozstawili wokół budynku namioty, a my przeszłyśmy kolejne szkolenie z procedur przy tak groźnych zarazach. Już wtedy ubierałyśmy się w te kosmiczne stroje, dziś typowe na oddziałach covidowych. Od początku roku, gdy w Prokocimiu otwarto nowy szpital uniwersytecki (największy i najnowocześniejszy szpital w Polsce, 13 połączonych ze sobą klinik), Alina Zabdyr na Oddziale Klinicznym Chorób Zakaźnych w Prokocimiu kieruje zespołem covidowych pielęgniarek. Z dawnej kliniki przeszła do otwartego na początku roku nowego wielkiego Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie (obszar 15 boisk piłkarskich, 13 połączonych klinik) także dr hab. Monika Bociąga-Jasik, nadzorująca dziś główny oddział covidowy, uwielbiana przez kobiecą załogę ekspertka chorób zakaźnych i nauczyciel akademicki. Wraz z nią do nowego zespołu przeprowadziła się lekarka (rezydentka) Aleksandra Raczyńska. Jedno jest pewne: podwaliny pod leczenie covidowe w największym i najnowocześniejszym szpitalu w tej części Europy stworzyły kobiety. Zakaźniczki. I co teraz? Pierwszy pacjent z podejrzeniem koronawirusa pojawił się w nowym szpitalu w lutym. Przyleciał z Chin. Lekarka Aleksandra Raczyńska: – Zanim ten pan się pojawił, nasza praca na dyżurach polegała głównie na odbieraniu telefonów od Polaków, którzy stresowali się, bo właśnie wrócili samolotem z Azji. I co teraz? Kobieca załoga oddziału covidowego doskonale pamięta tego pierwszego pacjenta. Kiedy przyleciał z Chin, jego pracodawca domagał się potwierdzenia, że nie jest zakażony. – Procedury były wtedy inne. Przywożono do nas każdego z podejrzeniem koronawirusa, nawet jeśli jedynym objawem był katar – wspomina dr hab. Monika Bociąga-Jasik. Pacjent natychmiast, po zrobieniu wymazu na obecność wirusa, lądował w izolatce. Pan z Chin przesiedział w izolatce sporo, bo na początku na wyniki czekało się kilka dni. Wynik był ujemny. Sytuacja była trochę groteskowa, bo pacjent odcięty od świata o mało się nie pochorował ze złości. Chciało mu się palić, ciągle błagał, by ktoś do niego wpadł pogadać. Nawet o pogodzie. Chodził po pokoju w kółko i czasem nadużywał brzydkich wyrazów. Kiedy w końcu opuścił szpital, prawie zwariował ze szczęścia. Dla lekarki Aleksandry Raczyńskiej największym wyzwaniem na początku pandemii było: nie przegapić nikogo, kto wymaga natychmiastowej pomocy. Nie lubi swojego stroju kosmity. Gogle wielokrotnie poraniły jej twarz Fot.: Bartosz Siedlik – Mieliśmy wtedy wiele podobnych przypadków, ludzie wracali z ferii z Włoch, z Austrii, panikowali, siedzieli w izolatkach, ale wyniki były ujemne – przypomina sobie Aleksandra Raczyńska. – Prawdziwy stres zaczął się w marcu, dyżury stały się bardzo ciężkie. Nie dlatego, że były to ciężkie przypadki. Dlatego, że tak niewiele wiedzieliśmy o tej chorobie. Przychodziła osoba, która wyglądała na zdrową, a po kilku godzinach jej stan się pogarszał. Z drugiej strony pojawiał się ktoś, kto wyglądał na bardzo chorego, a jego stan szybko się poprawiał. To było dla nas wyzwanie: nie przegapić na izbie przyjęć osoby naprawdę wymagającej szybkiej, specjalistycznej pomocy. Bywało trudno, bo zdarzały się tygodnie, kiedy trzy lekarki rezydentki miały 24-godzinne dyżury co trzeci dzień. – Mój rekord w kombinezonie to sześć godzin, ale nie narzekam, bo wiem, że w szpitalach powiatowych zdarza się, że lekarze chodzą w kombinezonach cały dzień z niewielkimi przerwami – przypomina Raczyńska. – To bywa trudne, pot leje się po całym ciele, wpada nawet do butów, zalewa gogle. Na początku dostawaliśmy stroje z przypadku, ciężko było dobrać okulary, odpowiednią maskę. Pamiętam odparzenia na twarzy, poczucie, że coś mnie ściska, wręcz dusi. Gogle uciskały też głowę, bolało. W końcu przyzwyczaiłam się. Ogromny chaos Faktem jest, że pierwszy w Krakowie pacjent ze stwierdzonym koronawirusem trafił nie do Prokocimia, ale do Szpitala im. Żeromskiego. Drugi już do zakaźniczek ze Szpitala Uniwersyteckiego. – To był pan koło sześćdziesiątki, w całkiem na początku niezłej formie – opowiada dr hab. Monika Bociąga-Jasik. – Mówił: Ze mną chyba fatalnie jeszcze nie jest, nawet dobrze mi się oddycha. A aparatura szaleje, saturacja spada do 60 procent, w zasadzie pacjent powinien już być pod respiratorem. Lekarka źle wspomina pierwszą falę zakażeń. – Panował ogromny chaos. Sanepid nie dawał rady z testami, lekarze podstawowej opieki zdrowotnej nie byli wyznaczeni do zajmowania się covidowcami. Efekt był taki, że pod naszą izbą przyjęć czekały czasem tłumy po kilkaset osób. Wystarczyło kichnięcie i przychodzili do nas, by zrobić testy. Pamięta jeszcze tamten wiosenny szpitalny strach. – Wiedzieliśmy, że COVID-19 jest nieprzewidywalny, wiedzieliśmy, że to poważna epidemia, a jednak mieliśmy nadzieję, że szybko rozpoznamy właściwości wirusa, że pandemia po kilku miesiącach się wyciszy. Pamięta, jak co rano, gdy wychodziła do pracy, syn żegnał ją słowami: „Mamo, uważaj na siebie, wiesz, że jesteś nierozgarnięta”. – Trochę byłam – uśmiecha się. Niby miała już doświadczenie jako specjalista chorób zakaźnych w ubieraniu się w strój kosmity. – Ale jakoś na początku za każdym razem, gdy zdejmowałam maseczkę, ta, jakoś tak złośliwie, odwracała mi się na drugą stronę, tę zawirusowaną. To był też czas, gdy w szpitalu w Prokocimiu brakowało podstawowego sprzętu, ubiorów dla medyków. Szpital ogłosił więc publiczną akcję, poprosił zwykłych Polaków o pomoc. Dary przypłynęły wielkim strumieniem. Wiele prezentów pochodziło od przedsiębiorców, ale były też niespodzianki. Pewna para staruszków, która w ogóle już nie wychodziła z domu, przeszukała całe mieszkanie i w końcu znalazła całą paczkę jednorazowych rękawiczek! To była niewielka paczuszka, ale dla zakaźników wyjątkowa, bo tak bardzo od serca. Ekspertka przyznaje, że miewała, jak większość kobiecej załogi, momenty paniki. Do dziś żałuje, że nie przytuliła się do Darii, trzydziestodwuletniej pacjentki, której przeżycie koronawirusa wierzący mogliby rozpatrywać w kategoriach cudu. Kobiecą załogą dowodzi uwielbiana przez swoje podwładne dr hab. n. med. Monika Bociąga-Jasik. Syn przed dyżurem zawsze jej przypomina, żeby na siebie uważała, bo bywa roztargniona Fot.: Bartosz Siedlik Kochane, do roboty! Pielęgniarka oddziałowa Alina Zabdyr: – Daria przyjechała do nas w okropnym stanie. Ledwo oddychała. To wszystko było dziwne, młoda matka dwójki dzieci, z Krakowa, nigdzie nie wyjeżdżała, zaraziła się prawdopodobnie od kogoś z dalszej rodziny. Leciała nam przez ręce, wykryliśmy u niej obustronne zapalenie płuc. Rentgen wykazał mleczną szybę, tak nazywamy zmiany w płucach zapisane na zdjęciu. Raz nawet zatrzymało się u niej krążenie. Po trzech dniach musieliśmy ją przewieźć na intensywną terapię, tam w śpiączce farmakologicznej spędziła aż osiem dni. Boże, jak ta dziewczyna się bała. Że nigdy już stamtąd nie wyjdzie, osieroci dzieci. Kiedyś usiadłyśmy z koleżankami na moment w dyżurce i poryczałyśmy się. Bardzo się bałyśmy, że Daria umrze. Nie umarła. Wróciła na oddział zakaźny, a po dwóch tygodniach do domu, do dzieci. Potem napisała list dziękczynny dla kobiet, które wyrwały ją od śmierci. Nazwała je aniołami. Maria Pyrdziak: – Aniołami nie jesteśmy, zdarza nam się wrzasnąć, rzucić „mięsem”. To pomaga, daje ulgę. Największą jednak ulgę daje to, że się wspieramy. Tak po kobiecemu, czasem matczynemu. Przez resztę zakaźniczek Maria (zwana przez koleżanki Mariolką) uważana jest za bohaterkę. Szpital w stanie wojny Alina Zabdyr: – Gdy pojawili się pierwsi pacjenci z COVIDEM, prawie mdlałam ze strachu, że dziewczyny albo się szybko pochorują, albo po prostu odejdą. I wtedy do dyżurki wparowała Mariolka. Jak to nie damy rady – krzyknęła. – My? Jak nie my, to kto? Do roboty, kochane. Dałyśmy radę i jestem z tego dumna. Dumna jestem z tych, którzy nie odeszli, zostali, zrobili w nieludzkich warunkach to, co trzeba było zrobić. Pielęgniarkę Alinę Zabdyr uleczona z koronawirusa pacjentka Daria nazwała po prostu aniołem Fot.: Bartosz Siedlik Maria Pyrdziak ma to do siebie, że bierze dyżury codziennie, do szpitala przychodzi też w soboty. Charytatywnie pomaga koleżankom w wykonywaniu wymazów. Tych już od jesieni szybkich, 15-minutowych, antygenowych. Najgorzej na tych wychodzi mąż pielęgniarki. – Nauczył się gotować, czasem mi zarzuca, że zamieniłam go na starość w gosposię. Nie jestem złośliwa, nie mówię, że zupa była za słona. Tak naprawdę to taki podział obowiązków był u nas naturalny. Nie żyjemy w czasie pokoju, tylko w stanie wojny – śmieje się. I już biegnie na dyżur, na tak zwaną brudną stronę, do zarażonych. – U nas się ciągle biega – potwierdza opiekunka chorych, kiedyś salowa Maria Marcinkiewicz. Do jej zadań należy przede wszystkim higiena leżących pacjentów, wsparcie pielęgniarek, wożenie chorych po całym szpitalu na badania. Podczas jednego dziennego dyżuru przewiozła już kilku na tomografię, rentgen płuc, jeden pacjent z problemem żylnym musiał przejść zabieg angiologiczny. Do swoich pozostałych podopiecznych wracała spocona jak mysz. – Czasem czuję się jak mysz w wielkim labiryncie – żartuje. Najważniejsza, według opiekunki, jest dyscyplina i systematyczność. Większość chorych ma zapalenie płuc, trzeba ich przewrócić na brzuch, oklepywać. Ostatnio przewracała z pleców na brzuch pacjenta ważącego sto dwadzieścia kilogramów. – Mam swoje metody, to wcale nie jest trudne – zapewnia. Trzeba najpierw na macie przesunąć pacjenta na brzeg łóżka, a potem przy pomocy odpowiednich wałków powoli odwracać. Tak, bywa przemęczona. Nie, nie ma depresji. Czasem nie może spać Nie, nie śnią jej się, jak niektórym koleżankom, wszystkie elementy stroju kosmity. Czasem śni jej się, że spóźniła się do pracy, mieszają jej się dni i noce, dyżury i brak dyżurów. – To nic, jakoś to będzie. Dbam o siebie – podkreśla. Łyka witaminy, polubiła banany, jabłka i ananasy, kiedyś ich wręcz nie znosiła. Jak ma wolny dzień, wypruwa z partnerem w góry. Choć na chwilę naładować akumulatory. Zwłaszcza teraz, gdy przyszła druga, koszmarna fala zarażeń. Jeden wolny respirator Monika Bociąga-Jasik: – Teraz jest zupełnie inaczej. Jako szpital uniwersytecki staliśmy się jednostką koordynującą pracę wszystkich szpitali w Małopolsce. Co oznacza, że trafiają do nas pacjenci ciężko i bardzo ciężko chorzy. Tych z katarem już nie mamy. Z jednej strony to dobrze, ale powoli mam poczucie, że przy narastającej fali zakażeń czeka nas za chwilę „wybór Zofii”. Bo co zrobić, gdy w tym samym czasie przyjeżdżają do nas dwie osoby mocno niedotlenione, wymagające wsparcia respiratora. A my mamy tylko jedno wolne stanowisko respiratorowe. Łóżka wszystkie zajęte. Od początku listopada jesteśmy w stanie przyjąć tylko pacjentów na wymianę. Ktoś wychodzi, bo wyzdrowiał, ktoś na jego miejsce może się położyć. Według jakich reguł przeprowadzić selekcję? Nie wiem. Boję się, że będzie jeszcze gorzej. – Coraz więcej jest historii bez dobrego zakończenia – martwi się Alina Zabdyr. Na przykład to kochające się małżeństwo, oboje w ciężkim stanie. Ona, pielęgniarka, w gorszym, od razu prawie trafiła pod respirator. Mąż pod tlenem na zakaźnym, z każdym dniem zdrowiał. Tak się cieszył, że dostał wypis. Zaczął się pakować, opowiadać, jakie to prezenty żonie po wyjściu ze szpitala kupi. I żona tego samego dnia wyszła. Tylko inaczej. On zamykał już walizkę, gdy dowiedział się, że właśnie umarła. Albo ta historia z chłopakiem, rocznik 1985. Do szpitala przywiózł go samochodem brat, jechali spod Krakowa. – Gdyby spóźnili się o dwadzieścia minut, byłoby już raczej po chłopaku, był na skraju – mówi pielęgniarka Barbara Szewczyk. Leży pod respiratorem od kilku dni. Opiekunka chorych Maria Marcinkiewicz w szpitalu biega z chorymi na długie dystanse, od gabinetu do gabinetu, i czasem czuje się jak mysz w labiryncie Fot.: Bartosz Siedlik – To przykład na to, jak bardzo ten wirus jest przeklęty, nie mamy żadnych algorytmów, które by podpowiedziały, kogo dopadnie. To nieprawda, że dotyka tylko ludzi starszych – irytuje się dr hab. Monika Bociąga-Jasik. – U nas na intensywnej terapii większość teraz to czterdziesto- i pięćdziesięciolatkowie. Wkurzam się, gdy słyszę, że jakiś specjalista medialny, który nigdy nie był na zakaźnym, mówi, że koronawirus to choroba starców. To kompletna bzdura. Na szczęście na zakaźnym w Prokocimiu bywają też przypadki prawie z happy endem.– Przywieziono do nas młodego człowieka, studenta, z dodatnim testem. Okazało się, że wcale nie ma koronawirusa, za to, po serii badań wyszło, że ma białaczkę. Chyba w całkowicie uleczalnym stadium. Prawdopodobnie zakaźniczki z Krakowa uratowały mu życie. Pielęgniarki jak siostry – COVID ma jedną, jedyną zaletę – twierdzą zgodnie specjalistki od chorób zakaźnych. – Zbliżyłyśmy się przez te ostatnie miesiące do siebie niewyobrażalnie, stałyśmy się sobie bliskie jak siostry. Jedna wkłada kombinezon, druga od razu pilnuje, by odpowiednio zapiąć guziki, mocno przykleić taśmę, poprawić gogle. Bo źle dobrane gogle to bolesne uciski, nawet siniaki na twarzy. Czego się boją? – Śmierci się boimy. Tej, którą mamy na co dzień. Do umierania pacjentów wciąż nie jesteśmy się w stanie przyzwyczaić – przyznaje pielęgniarka Barbara Szewczyk. Dlatego czasem boi się nocnych dyżurów. Badań na ten temat nie ma, ale coś w tym jednak jest, że ludzie raczej umierają nocą. A swojej śmierci się boją? – Koronawirusem w naszym szpitalu, już to wiemy, się nie zakazimy – zapewnia pielęgniarka oddziałowa Alina Zabdyr. – Mamy wypracowane procedury, tak uważamy, taki mamy sprzęt i środki ochrony osobistej, że nie ma opcji. Raczej złapiemy coś w sklepie, na targu, w windzie. Jezu, jak ja się boję, że któraś z nas zachoruje. A co się stanie, gdy zachoruje nas więcej? Kto nas zastąpi? Pielęgniarek, które chciałyby przyjść na nasze miejsce, jest jak na lekarstwo. Ostatnio Maria Pyrdziak spytała swoje koleżanki, czy jak złapie „to cholerne świństwo”, przyjmą ją na oddział. Wybrała sobie nawet łóżko przy oknie. Taki ponury żarcik – uśmiecha się. Raczej smutno. REKLAMA Ks. Zbigniew Karolak pokazał dziś, jak wygląda jego posługa jako kapelana w szpitalu. Biały kostium, maski, przyłbice, ochraniacze - to codzienny strój lekarzy i pielęgniarek w bielskim szpitalu. Podobnie wygląda też ks. Zbigniew Karolak, kapelan w szpitalu. W takim stroju udziela ostatniej posługi. - Tak wygląda posługa Kapelana! A tak też Pielęgniarki i lekarze są ubrani przez cały dyżur. Pomyślmy o nich - pisze ks. Zbigniew Karolak na swoim profilu na Facebooku. - Ostatnio podczas kwarantanny Kapelana szpitala powiatowego, w ciągu 10 dni było 12 wezwań do Szpitala Covidowego z prośbą o zaopatrzenie i ostatnią posługę dla chorych. Przepisy jednak obowiązują wszystkich, a to oznacza, że podczas kwarantanny ks. Zbigniew Karolak nie mógł wejść do szpitala, nawet w takim stroju. (mb) REKLAMA FacebookInstagram Chociaż uniformy nie zawsze były znakiem rozpoznawczym kariery pielęgniarki, dziś są synonimem pielęgniarstwa i pracy w środowisku opieki zdrowotnej. Uniformy pielęgniarskie zazwyczaj składają się z koszuli z krótkimi rękawami i spodni ze sznurkiem, które mogą być wykonane w prawie każdym możliwym kolorze i wzorze. Nazwę wzięli od swoich pierwotnych użytkowników, chirurgów, którzy pracowali w warunkach sanitarnych. Jak bardzo zmienił się strój pielęgniarski z białych prasowanych sukienek i białych butów z czepkami, które można zobaczyć na filmach, w ubrania medyczne, które oglądamy dzisiaj? Krótka historia W przeszłości pielęgniarki nosiły uniformy, podczas gdy chirurdzy nosili własne ubrania, co teraz brzmi absurdalnie! Po pandemii grypy hiszpańskiej na początku XX wieku chirurdzy i personel medyczny stali się bardziej świadomi tego, jak rozprzestrzeniają się infekcje i zaczęli nosić maseczki, aby chronić się przed przenoszeniem chorób. W latach czterdziestych XX wieku technika aseptyczna stała się standardem na salach operacyjnych jako sposób zapobiegania rozprzestrzenianiu się infekcji i bakterii. Jako kolor wszystkich ubrań wybrano biel, która podkreśla czystość. Wszelkie zabrudzenia lub plamy natychmiast ujawniłyby się i służyły jako przypomnienie o wypraniu lub zmianie ubrania przed interakcją z innym pacjentem. Chociaż wszystkie patogeny nie plamią białej odzieży, kolor został wybrany jako praktyczne przypomnienie o utrzymaniu czystości. Uniformy odeszły od oślepiającej sterylności bieli po połączeniu białych ścian, białych świateł i całej białej odzieży, która powodowała zmęczenie oczu u wielu chirurgów i personelu szpitalnego. Strój sali operacyjnej przeszedł w latach sześćdziesiątych XX wieku na zieloną paletę kolorów, która zmniejszyła zmęczenie oczu i sprawiła, że ​​plamy stały się mniej widoczne. Zielone uniformy chirurgów stały się standardem w latach 70-tych i zainspirowały wiele projektów dzisiejszych fartuchów. Dzisiejsze stroje pielęgniarskie i uniformu chirurgiczne są własnością szpitala lub są przez niego wynajmowane, dzięki czemu pranie i sterylność są dziecinnie proste. Tkaniny są zaprojektowane tak, aby można je było łatwo czyścić z krwi lub płynów ustrojowych, które an nie trafiają podczas długiej zmiany w szpitalu. Uniformy medyczne wdrażane w latach 70-tych były jednokolorowe, zielone. Chociaż ułatwiało to zamawianie fartuchów, uniemożliwiało rozróżnienie oddziałów i zadań w szpitalu. Fartuchy są obecnie kupowane w wielu różnych kolorach w szpitalach i placówkach opieki zdrowotnej. Następnym razem, gdy będziesz w szpitalu, możesz zobaczyć różne kolory dla osób pracujących na izbie przyjęć, oddziale porodowym lub pediatrii. Inne miejsca używają kolorów lub wzorów, aby rozróżnić role, jakie pełnią wszyscy, niezależnie od tego, czy są to: • pielęgniarki, • fizjoterapeuci, • personel dietetyczny. Niemal każdy, kto pracuje obecnie w placówce służby zdrowia, nosi fartuch, niezależnie od tego, czy pracuje przy psach, czy też przy ludziach!

strój pielęgniarki w szpitalu